2025-08-06

„Poświst. Folk noir” Justyna Hankus

 

Wydawca: Wydawnictwo Powergraph

Data wydania: 20 czerwca 2025

Liczba stron: 320

Oprawa: twarda

Cena det.: 59 zł

Tytuł recenzji: Koniec i początek

Już podtytuł nowej książki Justyny Hankus świadczy o tym, że autorka wybrała pewną specyficzną drogę kreacji artystycznej, ale obawiam się, że jeśli dalej będzie szła w tym kierunku, jej niezwykły pisarski potencjał może pozostać niedostrzeżony przez czytających. Ale na razie mamy „Poświst. Folk noir”. Pozornie tylko książkę o jakiejś wsi naznaczonej fatalizmem. Ponownie jednak ta proza to dowód na to, że tworzenie atmosfery tajemniczości to pewna wypracowana już przez Hankus ścieżka, która wymaga i skupiania się na detalach, i przyglądania się całości z perspektywy: to oglądanie małej społeczności naznaczonej dużymi problemami. Takimi, których rozwiązanie nie jest tu możliwe. Definiuje to upływ czasu – pozornie linearny, ale druga część powieści, która nie do końca przypadła do gustu niektórym czytelnikom, otwiera najwięcej ścieżek interpretacyjnych tej opowieści o ludzkich lękach zamienionych w demony, a następnie przekształconych w coś, co jest niezwykłym połączeniem sił świata natury z ludzkimi wierzeniami. I tym razem Hankus pokazuje odrobinę poczucia humoru, gdy czytamy o utopcu ze skrętem w ustach, jednak wciąż jest to jakby powtórzenie historii o tym, że katastrofa czekać może nas codziennie. A po niej swoista metamorfoza, oczyszczenie.

Z metaforą koguta, o której można sobie mnóstwo poczytać w Internecie, Hankus poradziła sobie po swojemu. Jest to nie tylko charakterystyczny dla tej opowieści motyw, lecz również symbol swoistej konfrontacji i odżegnania się od zła. Kogut i wszystko inne opisane naprawdę wyjątkowym językiem. Kiedy czyta się frazę, że upał „pełga po suficie”, albo niespotykany do tej porze w literaturze opis krzyku, wie się od razu, że to pisarka niebanalna. Zresztą w zasadzie głównym jej bohaterem jest natura, zwłaszcza w tej pierwszej części, choć moim zdaniem nie ma tu żadnych dwóch części – jest jedna opowieść o bólu, niemocy, ekspiacji i uwolnieniu się od zła.

Dlatego gdy na scenę wkracza Marianna, postać z zaburzeniami lękowymi, która wydaje się najbardziej ekscentryczna, pojawia się pytanie o to, jakim łącznikiem z czasem przeszłym jest kobieta zachodząca w ciążę i wracająca do pewnej przestrzeni – doświadczonej boleśnie przez świat przyrody – o której mówi: „Jestem w domu”. Moim zdaniem nie jest ważne, czy postać Marianny pojawia się w Warszawie, czy jakimkolwiek innym miejscu. Ważny jest tu upływ czasu od zdarzeń opisanych z niezwykłymi detalami. Krzemienna to wieś, która przed wiekiem doświadczyła zjawisk paranormalnych, a jednocześnie dosłownie destrukcyjnych. To miejsce, gdzie poznajemy galerię ekscentrycznych postaci, między innymi weterana wojennego, który wypowiada znamienne dla powieści słowa: „Życie ludzkie jest poza kontrolą”.

Tak, w Krzemiennej wszyscy starają się mieć kontrolę nad wszystkim, szczególnie wtedy, gdy trzeba zachować świat pełen zwyczajów i obrzędów, ale również wówczas, gdy kataklizm usiłuje ten porządek zniszczyć. Jest tam miejsce na tendencje ucieczkowe (alkohol), silne, nawet niekontrolowane namiętności, czas nieporozumień i braku pojednania, a także czas domowej przemocy i opowieść o córce doświadczającej jej ze strony swojego ojca.

Jest Emilia, która nie chce grać muzyki jak ojciec, i jest Marianna, która nie zamierza żyć jak inni. Jest dziewczyna, która nie ma możliwości zrobienia niczego ze swym smutnym losem (rozpaczliwe łamanie palca, by nie grać tak, jak życzy sobie kostyczny ojciec), ale jest też kobieta, która podejmuje śmiałe decyzje mające wyraźne konsekwencje. I w odniesieniu do tych dwóch tych kobiet to jest historia swoistego zmartwychwstania, choć śmierci uchodzi tutaj ktoś inny. „Poświst. Folk noir” to też historia charakterystycznego dźwięku, który ma tu kilka funkcji. Justyna Hankus od początku do końca dba o to, by zjawiska atmosferyczne kreowały wizerunek tej opowieści. Ale nie jestem do końca pewien, czy to jest opowieść. Czy nie jest to bardziej odzwierciedlane specyficznym i bardzo dynamicznie zmiennym językiem opowiadanie o tym, co nas czeka jako ludzi, kiedy przestajemy wierzyć w sens istnienia albo ten sens istnienia zatracamy.

Tu w sensie fabularnym dzieje się dość niewiele. A właściwie skupianie się na postępujących po sobie zdarzeniach niekoniecznie jest właściwe, bo istotne staje się to, co będzie konsekwencją, doświadczeniem czasami granicznym i przeżyciem mistycznym. Interesujące jest za to przyglądanie się poszczególnym postaciom i usiłowanie zrozumienia, co tak naprawdę je łączy. Krzemienna to przestrzeń, w której ludzie koncentrują się wokół tego, co tradycyjne, wierzą w to, co tradycyjne, i ufają czemuś… co ich zawodzi. Do tej książki wkracza śmierć, a potem pojawia się jej inny obraz. Jakby Hankus chciała zasugerować, że umieranie to nie jest koniec. A przynajmniej na umieraniu oparte są początki nowych opowieści. Czyta się „Poświst” z wielkim napięciem do samego końca. I o ile otwarcie powieści nie jest tym razem – jak w poprzednich książkach Hankus – spektakularne, o tyle jej zamknięcie niesie w sobie grozę wielu niedopowiedzeń. A jednocześnie spokój, gdy opowiada o dwójce ludzi niejako zrośniętych ze sobą, którzy są tu wędrownikami, przewodnikami i przede wszystkim jednością dwóch dusz.

To książka dla wszystkich tych, którzy chcieliby poczytać literaturę, w której w nieokreślony i niebanalny sposób wraca do nas przeszłość. Postacie z kultury ludowej częściowo są tu ozdobnikami. Jest swoisty realizm magiczny, ale jest też realizm, który boli. To powieść, która wiele otwiera, jednak pozostaje „otwarta” do końca. Bo tak naprawdę wydarzyło się tu zbyt wiele jak na społeczność małej wioski i zbyt enigmatycznie, by dokonać wolty stworzenia tak interesujących dwóch części. Czekam na kolejną historię Justyny Hankus, która doskonale wie, że o literackich tajemnicach napisano już wystarczająco banalnie. Czas na powieści – jak ta – których można się bać jak koguta, ale także być nimi zafascynowanym. To jak ze wskazanymi w narracji lekami mającymi poprawić sen. Życie tutaj bywa okrutnym snem na jawie. Hankus potrafi być okrutna, delikatna, widząca świat absolutnie po swojemu i tylko tak nadająca mu sens, lecz przede wszystkim pełna wrażliwości na każdy detal, który opisuje.

2025-07-30

„Coast Road” Alan Murrin

 

Wydawca: Wydawnictwo Bo.wiem

Data wydania: 5 maja 2025

Przekład: Mikołaj Denderski

Liczba stron: 256 

Oprawa: miękka

Cena det.: 56 zł

Tytuł recenzji: Związki i cierpienia

Problem tej skądinąd wstrząsającej książki polega na tym, że umieszcza środek ciężkości nie tam, gdzie być może powinna. Znajdujemy się w Irlandii, która jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zabraniała rozwodów. W związku z tym Alan Murrin skoncentruje swoją uwagę na kobietach, które z różnych powodów odchodzą od swoich mężczyzn, narażając się na ostracyzm. Wiemy jednak doskonale, że także w krajach, gdzie rozwody są dozwolone, kobiety i mężczyźni męczą się w relacjach, nie potrafiąc lub nie mogąc się zdecydować na formalne ich zakończenie. Wiemy również, że gdy coś jest zakazane – jak aborcja – a ktoś zdeterminowany, by tego dokonać, wyjeżdża do miejsca, w którym jest to możliwe. Tymczasem „Coast Road” to powieść ze zmarnowanym potencjałem psychologicznym. Mamy galerię kobiet cierpiących w związkach, ale mamy również mężczyzn, których Murrin kreśli jedną wyraźną kreską: jako tych złych, dominujących i sprawców domowego piekła. Tymczasem jeden z bohaterów wspomina, że jako młody chłopak zmuszony został do podążania ścieżką, którą mu wyznaczono. Czy nie jest tak, że w narzuconych rolach cierpią tu zarówno mężczyźni, jak i kobiety, które w tych rolach dodatkowo są deprecjonowane, uznawane za gorsze?

To, co mogłoby z „Coast Road” uczynić naprawdę fascynującą powieść, to opowiadanie o tym, w jaki sposób dzieci reagują na rozstania rodziców. Nie twierdzę, że ten wątek został potraktowany po macoszemu, bo tak nie jest, jednakże odnosiłem wrażenie, że we wszystkich opisanych bataliach tylko jeden chłopiec ma znaczenie. A najpiękniejsza była dla mnie scena, gdy matka uczy syna, że agresję można wyładować krzykiem pośród fal. Tak, jesteśmy w chłodnym, dżdżystym i nieprzyjemnym pogodowo kraju, który dodatkowo uzupełnia dramatyzm historii. Ale i tutaj – wydaje mi się – autor nie postarał się za bardzo o to, bym jako czytelnik poczuł irlandzki chłód, krople deszczu spadające na kark, powiązania stanów emocjonalnych z tym, w jaki sposób natura działa depresyjnie, jest trudna do zniesienia. Tak jak trudne do zniesienia są emocje bohaterek. Zwłaszcza głównej, najciekawszej, tej niosącej w sobie historię dziecka. Tego dziecka, które jest tu naprawdę podmiotowo potraktowane narracyjne. Reszta gdzieś po prostu jest. I co się z nimi dzieje w trakcie kryzysów lub rozstań rodziców – wiemy niewiele albo nic.

Trochę mnie zmęczyła tendencyjność współczesnych powieści opowiadających o krzywdach, jakie kobietom wyrządzają mężczyźni. Mój thriller „Ciosy”, w którym odwróciłem role, przeszedł zupełnie bez echa, ale to tak na marginesie. Chodzi mi o to, że jakkolwiek różnorodne są tu bohaterki, łączy je jedno: stagnacja w cierpieniu albo poczuciu, że mogłyby żyć inaczej, lecz na przykład z powodu dzieci nie mogą. A jednak są gotowe porzucać i swoich mężczyzn, i swoje dzieci. Te drugie są tu tłem, ci pierwsi dydaktycznie nakreśleni jako oprawcy, którzy odbierają wolność. Tę wolność wybiera Colette – kobieta niezależna i silna, ale jednocześnie zagubiona w swych emocjach bardziej niż te, które tylko podziwiają jej odwagę samostanowienia. W miasteczku wszyscy wiedzą wszystko. Pośród plotek i domysłów tworzą się narracje, ale brakuje wejścia w to, jak bohaterki funkcjonują lub chciałyby funkcjonować. Podoba mi się dramatyczny motyw, od wspomnienia o którym zaczyna się prolog, to jest rzecz faktycznie bardzo mocna, bo pokazująca wyraźnie, co może się stać, jeśli irlandzka kobieta końcówki ubiegłego stulecia postanawia zacząć decydować o sobie. Ale jest też sporo niespójności.

Solidarność kobiet, a z drugiej strony ich osobność. Jest tak, jakby w portretowanej miejscowości nie było w ogóle żadnych szczęśliwych związków, każdy męczy się z każdym, a nieśmiało pojawiająca się publicznie debata o zezwoleniu na udzielanie rozwodów ma być remedium na wszelkie bolączki. Myślę, że Allan Murrin uwypuklił całą gamę istotnych problemów, jednak nie wszedł głębiej, nie zajrzał tak naprawdę do tych domów, w których rodzi się cierpienie i gdzie tak naprawdę nieszczęśliwe są nie tylko kobiety. Mężczyźni także. W tym świecie niedopasowania żyje się tak, jakby żyło się w klatkach, których ramy wyznaczają niepisane, a jednak bardzo wyraźnie w świadomości zasady funkcjonowania prowincji, z jej ostracyzmem nakreślonym także bardzo wtórnie, bo powieści na ten temat powstało bardzo dużo i wiele z nich wkraczało w psychologizację. Tu widzimy tylko pewien zarys funkcjonowania małej społeczności i trzy cierpiące grupy osób: mężowie, żony, dzieci.

Bardzo rozczarował mnie wątek rozwijanej przez główną bohaterkę działalności artystycznej, która w zamierzeniu miała otworzyć kobiety na kontakt z ich emocjami i być może pomóc odnaleźć drogę ku samouzdrowieniu poprzez zrozumienie siebie. Spotkania, podczas których prezentuje się napisane przez siebie prace, przedstawiają się bardzo obiecująco. Widać, że nie jest to tylko kwestia zarobku dla prowadzącej. Blokady emocjonalne są jednak tak duże, że przedsięwzięcie upada. Nie dostajemy w „Coast Road” nic w zamian – jedynie utyskiwanie i próby ucieczki od samych siebie, bo to w gruncie rzeczy robią bohaterki powieści.

To byłaby ciekawa opowieść o emocjonalnych klinczach. Niestety, jest tylko w odniesieniu do tej, która jako jedyna w miasteczku decyduje się żyć po swojemu. Z butelką alkoholu w dłoni. Samotna. Nieprzystawalna. Ale przede wszystkim niechciana przez nikogo. Dramatyzm zbudowany jest tu na tym, że słabość konfrontuje się z determinacją, jednakże nie istnieje siła wewnętrzna umożliwiająca dokonanie zasadniczej przemiany. W tym znaczeniu świat przedstawiony tej powieści niejako stoi w miejscu. Jest tu miejsce na wyzwalanie uczuć i pragnień, ale pojawia się też szybkie ich gaszenie. Zmierzam do tego, że „Coast Road” to kolejna z licznych powieści o solidarności kobiet, którym tym razem brak jest siły, by razem coś zrobić. Mimo tego, co ma miejsce po kluczowym, najbardziej dramatycznym zdarzeniu. Płonący tu ogień również ma swoją symbolikę: siły zarówno dobrych, jak i destrukcyjnych emocji. Nie jest jednak tak, że ciężar cierpienia rozkłada się równomiernie. Są tutaj – jak wspomniałem – postacie drugiego planu cierpiące najbardziej. Kobiety opuszczają mężczyzn, mężczyźni opuszczają kobiety. Dzieci pozostają w pustce opuszczenia. A wszystko ma charakter wyjątkowo fatalistyczny, bo od pierwszych stron domyślamy się, że w tej powieści nic dobrego się nie wydarzy. I tego się nie doświadcza czytelniczo, to jest od początku sugerowane. Świat nakreślony przez Murrina to także świat tendencji ucieczkowych, w którym bohaterom albo brak siły na bezpośrednie konfrontacje, albo są one takie, że odnosimy wrażenie teatralnego przesytu. Książka o bezwzględności życia w związkach, które stworzyło się głównie dla cierpienia. Jak dla mnie za dużo hamletyzowania, za mało realiów w prezentowaniu prowincjonalnej irlandzkiej społeczności.